Dzień 11 listopada po raz kolejny dobitnie pokazał, że jakkolwiek prezes K. jest już passé i jedyny komentarz na jaki go stać, to „Niemcy biją Polaków”, to jednak w kwestii wyedukowania sporej części społeczeństwa w niechęci do własnego państwa ma zasługi nie do przecenienia. Nota bene prezes K. powinien poprosić byłego posła Rokitę o udostępnienie praw autorskich do tego komentarza, ale do rzeczy. W walce o tytuł Naczelnego Psuja Rzeczypospolitej prezes K. odsadził konkurencję o dobrych parę długości, więc tytuł ten można mu przyznać bez żadnego kumoterstwa. Jongleur nie wnika tu w psychiczne czy inne uwarunkowania, takiego a nie innego postepowania Psuja, stwierdza tylko fakt, że ten goniąc za swoimi fantasmagoriami obudził na nowo układające się pomału do snu upiory kołtuństwa i populizmu w najgorszym wydaniu. Jednocześnie wychował cały zastęp nieudaczników, którzy winą za swoje pechowe życie obarczają wszystkich i wszystko wokół.
Jongleur, jednak radości z niepodległej Rzeczypospolitej nie da sobie zepsuć. Owszem jest czasem marnie, czasem byle jako, czasem doskwiera korupcja, czasem biurokracja, a drogi nadal marne. Jednak jesteśmy wolni, wiele rzeczy się poprawia, niektóre szybko inne ledwo ledwo, ale jednak. Świętując 11 listopada Jongleur otwiera dwie flaszki w barwach narodowych. Czerwone pinot noir z winnicy Lecha Jaworka w Miękini, pochodzi z winogron zebranych w 2004 roku, pamiętnym roku wejścia do Unii Europejskiej. Jongleur degustuje te butelki od kilku lat i choć wino się specjalnie nie zmienia, to zmienia się optyka jego oceny. Próbowane w roku 2005 i 2006 budziło podziw – no jednak udało się zrobić w Polsce porządne, czerwone wino. Po paru latach, na tle innych polskich win, także tych od Lecha Jaworka, ten pierwszy pinot okazuje się zgrzebnym, rustykalnym trunkiem z paroma ewidentnymi wadami. Niemniej toast 11 listopada spełnia się nim bez przykrości. Tym bardziej, że za chwilę Jongleur otwiera kolejną butelkę, tym razem z winnicy przyjaciół Basi i Marcina Płochockich. Sibemus 2010 to białe wino będące kupażem złożonym ze szczepów: sibera, traminer, muskat i pochodzący z Wegier cserszegi füszeres. To już wino pełną gębą i bez taryfy ulgowej. Uderza aromatami jabłek, mandarynek, gruszek i ziół. W ustach doskonale zrównoważona kwasowość, świeżość i owocowy smak. Jak wszystkie wina Płochockich uderza czystością i choć nie jest tak krystalicznie czyste, jak ich komentowana ostatnio przez blog Białe nad Czerwonym bianka, niemniej doskonale to równoważy, nieco większym ekstraktem i doskonale wtopionym cukrem resztkowym. Przy tym żadnych wad technologicznych. Po prostu kawał dobrej roboty. I właśnie te dwa wina i dystans jaki je dzieli pokazuje drogę jaką przebyliśmy przez ostatnie dwadzieścia dwa lata. Krótko mówiąc, dwa łyki optymizmu.